Nie Musisz Zdobywać Gór

Rowerowa Podróż przez Mustang, w Sercu Nepalskich Himalajów


Jeśli szukasz szczytów do zdobycia, Mustang może cię rozczarować. Ale jeśli pragniesz gór, które w ciszy stawiają przed tobą wyzwania, szlaków, które uczą odpuszczania, i chwil, które cię zaskoczą – to to starożytne tybetańskie królestwo jest właśnie dla ciebie.

W maju spakowałam to, co niezbędne – i to, co mogłoby uratować mi dzień w trudnej chwili – i zostawiłam za sobą wygodę, wyruszając na miesięczną przygodę. Miałam nadzieję budzić się razem ze słońcem, sączyć miętową herbatę, gdy pierwsze promienie oświetlą ośnieżone szczyty, podziwiać krajobrazy, pchając rower pod górę wśród wiatrów i kurzu, i pędzić w dół kamienistymi ścieżkami w pełnym skupieniu. Miałam nadzieję spotykać ludzi, rozmawiać po nepalsku, tańczyć i uczyć się – o Nepalu i o sobie samej. Spodziewałam się też być zmęczona, śmierdząca, zmarznięta i prawdopodobnie cierpieć na kilka bólów głowy. Ale to wszystko było częścią przygody.

Wszystko zaczęło się od zdjęcia: rowerzyści przemierzający tybetańską pustynię z ośnieżonymi górami w tle. Moja pierwsza myśl: „Wow, ale to super! Może kiedyś…” To „może” przerodziło się w pomysł, a potem w plan. Po roku przygotowań znalazłam się w jeepie, podskakując na wyboistych drogach razem z moim przewodnikiem Laxmanem i dwoma porterami, Santą i Mailą, zmierzając w górę kanionu Kali Gandaki. Abstrakcyjne marzenie stawało się bardzo realne.

W Starożytnym Królestwie Lo

Mustang to kraina zawieszona między światami. To niezależne tybetańskie Królestwo Lo, dopiero niedawno włączone do Nepalu, chronione przez potężne pasma Himalajów. Jego górna część rozciąga się niczym jałowa pustynia, łącząc się ze światem przez głęboki kanion Kali Gandaki, położony między szczytami Annapurny i Dhaulagiri. Nieustające wiatry nadają temu miejscu charakter, wirujący piasek rzeźbi dramatyczne formacje skalne, a wśród odludnego terenu rozsiane są zielone oazy.

Tutaj każdy podmuch wiatru niesie ciężar wieków, a każda formacja skalna opowiada historię czasu geologicznego, sprawiając, że ludzkie troski wydają się pięknie małe.

Pierwsze Kilometry: Sztuka Odpuszczania

Pierwsze kilka dni okazało się bardziej walką mentalną niż fizyczną. Rozpoczęcie w Beni na wysokości 830 metrów, zamiast przelotu bezpośrednio do Jomsom, pozwoliło mojemu ciału stopniowo przyzwyczaić się do wysokości. Moja głowa jednak ugrzęzła w spirali oczekiwań i lęków. Wyobrażałam sobie tę podróż niezliczoną ilość razy – jak będą toczyć się rozmowy, co będę czuć, co przyniesie każdy dzień. Ale rzeczywistość często odbiega od wyobrażeń. Jechałam głównie w ciszy, czując się niespodziewanie samotna, mimo towarzystwa.

Droga z Beni do Kagbeni, przez Tatopani, Kalopani i Jomsom, od razu wystawiła moją wytrzymałość na próbę. Czułam narastającą wysokość, nieustanny wiatr i wszechobecny kurz. Moje ciało było silne, gotowe na czekające mnie pedałowanie, ale to mój umysł potrzebował kluczowego dostrojenia, by w pełni cieszyć się tą podróżą.

Przełom przyszedł niespodziewanie, podczas spontanicznej gry w koszykówkę z tybetańskimi dziećmi. Ta prosta radość odmieniła moje spojrzenie. Poczułam, że czekają mnie niesamowite spotkania, chwile, których nigdy nie mogłabym sobie wyobrazić, siedząc w biurze w Paryżu. Czasem będą to tylko proste uśmiechy, kilka zdań po nepalsku, a czasem coś znacznie większego.

Z Kagbeni do Górnego Mustangu: Inny Świat

Po dwóch nocach w Kagbeni na wysokości 2800 metrów i przejażdżce aklimatyzacyjnej do Muktinath, byłam gotowa, by wkroczyć do Górnego Mustangu. Punkt kontrolny w Kagbeni był czymś więcej niż tylko miejscem sprawdzania zezwoleń – był bramą do zupełnie innego świata.

Zniknął gwałtowny wiatr Dolnego Mustangu, zastąpiony przez mistyczną ciszę. Codzienność stała się medytacyjna: poranne starty, zapierające dech w piersiach krajobrazy zmieniające się od skalistych kanionów i wietrznych płaskowyżów po białe górskie szczyty, oraz spokojny, rytmiczny dźwięk żwiru pod oponami mojego roweru.

Trasa przez Chhusang, Chele, Samar i Sangboche odsłoniła ukryte skarby Mustangu. Kolorowe flagi modlitewne i starożytne czorteny strzegły zapomnianych szlaków, a skamieniałości osadzone w skałach opowiadały o pradawnych oceanach. Jaskinie, wykute na niewyobrażalnych wysokościach, zdobiły ściany klifów, skrywając tajemnice, które mogłam sobie tylko wyobrażać.

Jazda na rowerze w tych miejscach wymaga cierpliwości – długiego, jednostajnego pedałowania przez księżycowe krajobrazy, a czasem nawet pchania roweru pod górę po piaszczystych zakrętach. Chodzi tu o odnalezienie rytmu w prostocie. Najbardziej uderzyła mnie głęboka cisza – tak pełna, że można było usłyszeć własne bicie serca, przerywana jedynie śpiewem Laxmana wykonującego tradycyjne nepalskie piosenki lub jego niosącym się echem, zaraźliwym śmiechem.

Ludzie Mustangu: Nieoczekiwane Ciepło

Jednak prawdziwym skarbem Mustangu są jego mieszkańcy. Wieczory mijały szybko, na wspólnym opowiadaniu historii przy parujących kubkach miętowej herbaty, pysznym dal bhacie i szczerych rozmowach, które czasem bez trudu przekraczały wszelkie bariery językowe.

Pewnego szczególnie trudnego dnia, między Samar a Ghami, byłam po prostu zbyt zmęczona, żeby jechać dalej. Zatrzymaliśmy się w małym rodzinnym schronisku na kawę. Miejsce było po prostu piękne, więc zadałam jedno pytanie: „Czy możemy zostać tu na noc?”

Dzięki elastycznemu planowi podróży – zostaliśmy, i był to jeden z najbardziej wzruszających momentów całej wyprawy. Pod jednym dachem mieszkało kilka pokoleń – babcia, córka i wnuczki. Spędziliśmy całe popołudnie na odpoczynku, a moje mięśnie powoli puszczały napięcie. Wieczorem obserwowaliśmy, jak gotują, zapach przypraw wypełniał małą kuchnię, podczas gdy ja bawiłam się z sześcioletnią dziewczynką, która skradła moje serce.

Każda interakcja podczas tej podróży była zaproszeniem, ukazującym piękno i siłę autentycznych ludzkich więzi. W górach ludzie mają w sobie takie ciepło, które naprawdę mogłoby stopić lodowce.

Lo Manthang: Szczyt Duszy

Niektóre podróże nie mają jednego celu; rozwijają się powoli, dzień po dniu. Szlak do Dhakmar wił się przez coraz bardziej surrealistyczne krajobrazy: czerwone klify wyglądające jak marsjańskie formacje, starożytne jaskinie wykute na niewyobrażalnych wysokościach. Z każdym kilometrem czułam, jakbym pedałowała wstecz – w czasie.

A potem pojawiło się Lo Manthang.

Otoczone murem miasto wyłaniające się z pustyni niczym miraż. Było to tylko jedna część mojej miesięcznej podróży, a jednak czułam, jakbym osiągnęła szczyt, ważny etap, połowę drogi, tak bardzo potrzebny przystanek. Kiedy wyruszałam z domu, nawet nie wiedziałam, czy tam dotrę – więc dotarcie tutaj było wyjątkową chwilą.

Trzy dni spędzone tutaj pozwoliły mi odetchnąć. Nie tylko po wymagającej jeździe na rowerze, ale też od bardziej osobistej podróży, którą odbywam od lat. Przez większość życia moje ciało często wydaje mi się ciężarem – zbyt powolne, zbyt duże, coś, co trzeba naprawić, a nie celebrować. Jazda przez Mustang codziennie oferowała mi inną perspektywę; moje ciało nie musi być doskonałe. Musi po prostu być obecne – i było.

Festiwal Tiji i Ukryte Świętowanie

Trzydniowy festiwal Tiji w Lo Manthang przyciąga podróżników z całego świata. Mnisi w tradycyjnych strojach i maskach tańczą na głównym placu przy dźwiękach bębnów i długich rogów, tworząc atmosferę kosmicznej bitwy. Wyglądało to hipnotyzująco i inspirująco, ale aby naprawdę poczuć jego głębię, potrzebne jest głębsze zrozumienie rytuałów.

To, co naprawdę mnie tam poruszyło, nie było słynnym widowiskiem z kostiumami i maskami, szeroko opisywanym w przewodnikach turystycznych. To było świętowanie z dala od kamer. Na środku placu paliło się ognisko, a Tybetańczycy zgromadzili się wokół niego, trzymając się za ręce i śpiewając. Płomienie tańczyły na ich twarzach, a głosy unosiły się w melodiach – byłam poruszona autentycznością tej chwili.

Poza Lo Manthang: Wysokie Przełęcze i Epickie Zjazdy

Po przystanku w Lo Manthang powrót na szlak był jak przebudzenie. Podróż nabrała teraz innego charakteru – dłuższe dni, trudniejsze podjazdy i jeszcze bardziej ekscytujące zjazdy.

Cieszyło mnie wszystko – wysiłek, przyjemność z otaczającej mnie przyrody, dobre samopoczucie wynikające z tego, że moje ciało odpowiadało na każde wyzwanie. Odnalazłam swój rytm, swój spokój, swoje szczęście. Byłam pełna optymizmu, po prostu wdzięczna za to, że możemy jechać dalej, że jesteśmy zdrowi i że rowery działają bez zarzutu.

Po każdym podjeździe czekała nagroda: zjazd. Szlak Siyarko dostarczył czystej rowerowej rozkoszy – wąska ścieżka na zboczu, z widokiem na pionowe urwiska o wysokości 1000 metrów. Odcinki techniczne wymagały pełnego skupienia, moje dłonie mocno trzymały kierownicę, gdy luźne kamienie sypały się spod kół. Bardzo możliwe że to było jedno z najbardziej zachwycających miejsc całej wyprawy.

Kolejnym czysto rozrywkowym odcinkiem był klasyczny szlak MTB Lupra, prowadzący z Muktinath do Marphy – wspaniałe 23 km płynnego singletracku. Moja twarz promieniała uśmiechem, a opony cicho nuciły, gdy pokonywałam łagodne zakręty.

Zaufani Towarzysze

Trzy dni przekraczania wysokich przełęczy z rowerami, a potem trekking na przełęcz Thorong La na wysokości 5416 metrów, odsłoniły wszystko – o mnie samej i o moich towarzyszach. Nie mierzyłam się z tą podróżą sama. Z każdym krokiem i obrotem pedałów czułam cichą opiekę i wsparcie Laxmana, który stał się zaufanym przyjacielem. Santa i Maila znosili wszystkie trudy z uśmiechami, które potrafiły rozjaśnić nawet najciemniejsze górskie wyzwania.

Zaufanie budowało się naturalnie – poprzez codzienne gesty życzliwości, wzajemny szacunek i autentyczną troskę. Niezwykła umiejętność Laxmana wyczuwania potrzeb była godna podziwu – pojawiał się z gorącą herbatą, proponował odpoczynek, gdy byłam zmęczona, i wybierając hotel pamiętał, że lubię budzić się z widokiem na góry. Ale ponad wszystko mogłam bez wahania powiedzieć: „Ty decydujesz, ja idę za tobą”, co daje to, co najważniejsze w wędrówkach na dużych wysokościach – poczucie bezpieczeństwa.

Troska, którą okazywaliśmy sobie każdego dnia, przemieniła tę podróż w coś głębszego i bardziej znaczącego. A pod koniec wspólnie spędzonego czasu napiwek nie był już obowiązkiem – był namacalnym wyrazem wdzięczności, sposobem na uhonorowanie zaufania i przyjaźni, które bezpiecznie przeprowadziły nas przez góry.

Mozaika Wspomnień

W Mustangu to subtelne chwile definiują bogactwo podróży. Cicha herbata po południu, niespodziewany śmiech dzielony na zakurzonej ścieżce, przejmujący dźwięk buddyjskich modlitw niosący się echem w klasztorze. Szczyty nagle wyłaniające się zza zakrętu, ich białe wierzchołki lśniące w porannym świetle. Płynne zakręty podczas zjazdów, gdy rower reaguje na każdy przechył i ruch ciała.

Każda z tych chwil z osobna może wydawać się mała, ale razem tworzą niezapomnianą mozaikę Mustangu. Trudno je wszystkie zaplanować – po prostu pojawiają się wtedy, gdy jesteśmy wystarczająco obecni, by je przyjąć

Powrót do Domu

Mustang nie obiecuje zdobywania szczytów; obiecuje coś cichszego, głębszego – wolność odkrywania własnej historii, jedno obrócenie pedałów po drugim. Na przestrzeni ponad 470 kilometrów i 12 000 metrów przewyższenia, ta podróż nauczyła mnie bycia bardziej otwartą, obecną i wdzięczną – za to miejsce, za ludzi, za moje ciało i za agencję, która bezpiecznie prowadziła mnie po drodze.

 W Mustangu nauczyłam się, że najlepsze przygody nie polegają na tym, by coś zdobywać. Chodzi w nich o to, by pozwolić sobie zostać przemienionym przez samą podróż.

More pictures here on pixelfed.

Podziękowania

Współpraca z agencją Snowy Horizon Treks and Expedition przemieniła coś, co mogło być zwykłą przygodą, w głęboko osobistą podróż. Choć dokładnie ją zaplanowałam, agencja w pełni wsparła moje marzenie – miesięczną wyprawę rowerową tylko z przewodnikiem, słuchając moich potrzeb, rozumiejąc, co daje mi komfort, a co mnie stresuje, dostosowując się po drodze do zmian, próśb i emocji. Ten poziom troski i uwagi tworzy poczucie bezpieczeństwa, które pozwala na prawdziwą przygodę.

To uczucie pełnego zaufania – świadomość, że doświadczeni ludzie stoją za tobą, gdy przekraczasz swoje granice w najwyższych górach świata – sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Dlatego wracam do Nepalu w listopadzie, razem ze Snowy Horizon, gotowa na kolejną historię, którą zechcą opowiedzieć mi góry.